Logowanie
E-mail:
Hasło:
Zacznij szukać teraz
Wiek od:
do:
Miejscowość:
Płeć:
     
Przejdź do szukania zaawansowanego
więcej kryteriów wyszukiwania


Kilka słów o nas
W dzisiejszym świecie jest coraz więcej osób samotnych nie z wyboru.

Swojego cierpienia często nie chcą okazywać na zewnątrz. Pytani o przyczyny swego stanu tłumaczą się pracą, nauką czy brakiem czasu, w głębi serca wiedząc, że to tylko wymówka. Są już po trzydziestce, często dobrze wykształceni, mają pracę i stabilizację finansową. Jednak to czego pragną najbardziej - miłość - ciągle nie przychodzi. więcej
Reklama



Zagadki
Modlitwy
Twoja Praga

Modlitwa do Rity

Samotność - dramat czy powołanie?
Ostatnio coraz częściej słyszy się o „powołaniu do samotności”. Nawet młodzi ludzie, nieraz dopiero po studiach postanawiają nie zakładać rodziny. Robią to całkiem dobrowolnie albo – nie mogąc znaleźć kandydata na małżonka dochodzą do wniosku, że samotność jest ich drogą. Utwierdzają ich w tym media lansując bardzo popularny ostatnio model „singla”.

A jak to wygląda naprawdę? Czy faktycznie jest takie powołanie? Czy Bóg dla tak wielu osób przewidział właśnie taką drogę do zbawienia? A może to tylko ucieczka przed odpowiedzialnością, modne wytłumaczenie dlaczego nie mam rodziny? A może za etykietką „singiel z wyboru” kryje się dramat współczesnego człowieka, któremu coraz ciężej znaleźć bratnią duszę? Może to wcale nie jest wolny wybór ani powołanie?

Popatrzymy co kieruje człowiekiem w podjęciu decyzji o samotności.

Co do zasady nie ma takiego powołania, by człowiek był sam. Bóg stwarzając człowieka stwierdził, iż nie jest dobrze by pozostał on samotny. Oczywiście, nie oznacza to, że każdy musi się żenić czy iść do zakonu. Rzeczywiście, są ludzie, którzy nie widzą się w żadnej z tych sytuacji. Całkiem dobrowolnie postanawiają pozostać bezżennymi. I to jest ok - pod jednym warunkiem: że poświęcą się czemuś konkretnemu, jakiejś wielkiej sprawie, idei, której wykonywanie nie dałoby się pogodzić z pełnieniem roli męża czy żony. Tylko my to rozumiemy tak: najpierw następuje zaangażowanie w jakąś działalność, najpierw zaczynamy coś robić dla innych. Widzimy, że to nas pochłania całkowicie, że staje się to naszym zadaniem życiowym, nie wyobrażamy sobie siebie w innej roli i dochodzimy do wniosku, że ta działalność jest dla nas ważniejsza niż realizacja siebie w rodzinie czy zakonie. I wtedy dobrowolnie z tej rodziny rezygnujemy, bez żalu, z poczuciem, że to jest właśnie najwłaściwsza droga. Oczywiście jest to wymodlone, rozpoznane, skonsultowane z kierownikiem duchowym, spowiednikiem itp. I daje nam to taką radość i poczucie spełnienia, że chcemy to robić całe życie. To jest właściwa kolejność. A nie taka: chłopak czy dziewczyna zastanawia się na powołaniem i dochodzi od wniosku, że jest powołany/a do samotności. I dopiero potem zaczyna się zastanawiać co by tu w życiu robić. No bo skoro nie rodzina czy zakon to coś "na usprawiedliwienie" bycia samemu wypada mieć. Zaczyna trochę działać w Caritasie, trochę w jakiejś wspólnocie, troszkę tego skubnie, trochę tego. W niczym dłużej miejsca nie zagrzewa. I co się dzieje? Nie jest spełniony/a, nie jest do końca szczęśliwy/a. Bo brak jest tej głębi, tego ducha ożywczego, kierującego ich zapałem. Lata lecą, czasem ktoś się koło nich zakręci, ale - według nich - "to nie to", bo oni mają przecież inne powołanie. Każdy dzień wygląda tak samo: praca, dom, jakiś obiad, zakupy dla jednej osoby, weekendy u rodziców. Natarczywe pytanie ze strony rodziny co dalej, na które nie bardzo wiadomo co odpowiedzieć. Przyjaciół coraz mniej, bo każdy zajęty swoimi sprawami. Nic za bardzo nie daje satysfakcji, bo dla kogo ubierać choinkę, dla kogo piec ciasto? W końcu naprawdę zostają sami i zastanawiają się co tu dalej robić, czym się zająć. Pojawia się myśl: a może trzeba było wyjść za mąż? A może trzeba było pójść do zakonu? Przystają do jakiejś grupy przy kościele, coś robią, ale nadal brak tego "ducha". Nie chcemy broń Boże nikogo urazić! Chcemy tylko powiedzieć, że jest ZASADNICZA RÓŻNICA między byciem samemu z wyboru (dla idei) a domniemanym powołaniem do samotności (z braku pomysłu na życie). I znów: wiemy, że nie wszyscy założą rodzinę. I nie z ich winy tak będzie. Po prostu - nie znajdą kandydata na męża czy żonę. I my tego absolutnie nie krytykujemy, doskonale rozumiemy ich ból, bo w pewnym momencie życia wydawało nam się, że będzie to też naszym udziałem. Należy takim osobom współczuć bólu niespełnionego powołania i na ile to możliwe starać się im pomóc – tak bardzo konkretnie: przez poznawanie ze swoimi znajomymi, którzy także jeszcze są sami, przez zachęcanie do szukania tej drugiej osoby przez internet czy choćby biuro matrymonialne. Natomiast zmierzamy do tego, że nie ma powołania DO SAMOTNOŚCI dla niej samej. Bo nikt nie może żyć dla siebie. A zatem albo wybiera poświęcenie życia czemuś i z tego powodu rodziny nie zakłada, bo nie pogodziłby obowiązków albo nie z własnego wyboru pozostaje sam, choć chciałby mieć rodzinę. I wtedy realizuje się inaczej. Natomiast nie może to być wybór z wygody, lenistwa, nierealnych oczekiwań co do kandydata na małżonka, lęku przez zobowiązaniem się. Wiecie kto to jest tak bardzo ostatnio lansowany singiel? Ktoś komu się wydaje, że "ma powołanie do samotności". Ktoś kto boi się wejść w formalny związek. Ktoś kto zostawia sobie furtki. Ktoś kto podejmuje wybory wygodne a nie słuszne. Trudno nam sobie nawet wyobrazić, by dobrowolnie zrezygnować z miłości: do małżonka lub w służbie bliźnich. Bo "powołanie do samotności" jest rezygnacją z miłości do innych na rzecz miłości tylko do siebie. I przeciwko takiemu powołaniu protestujemy. NIE WOLNO zatem robić założenia, że "może takie jest moje powołanie".

Zdarza się też, że ktoś owo powołanie do samotności tłumaczy np. koniecznością pozostania z rodzicami. Zawsze w tym przypadku mamy mieszane uczucia. No bo faktycznie: rodzicom zawdzięczamy życie i wychowanie, a zatem sumienie nawet nakazuje nam zająć się nimi na starość. No i oczywiście rodzicom zawsze należy się pomoc. Ale pomoc nie może być rezygnacją z własnego życia. Bo co się stanie jak rodzice umrą?

KASIA: Gdy dostajemy listy z pytaniem czy nie powinno się poświęcić rodzicom zawsze przychodzi mi na myśl moja kuzynka, której wydawało się że takie właśnie jest jej zadanie życiowe. Po śmierci rodziców, która nastąpiła wcześniej niż się komukolwiek wydawało zawalił się jej świat. Dosłownie. Skończyło się dla niej wszystko czym żyła. Nagle straciła cały sens życia, bo to co do tej pory robiła, czyli życie z rodzicami przestało istnieć. Została sama. Nagle spostrzegła, że jej rówieśnicy dawno już pozakładali rodziny, rodzeństwo ma dzieci i swoje małżeńskie sprawy i problemy i w zasadzie nawet nie bardzo ma o czym rozmawiać z koleżankami ze szkoły. Wcześniej nie bardzo jej to przeszkadzało, bo zawsze mogła wrócić do domu i porozmawiać z rodzicami. Zbliżała się do czterdziestki ale była ładną, zadbaną kobietą i z pewnością mogła się jeszcze podobać. Jednak zamiast próbować wyjść do innych ona była już tak zgorzkniała, że nie wierzyła w swoje siły, w to, że ktoś chciałby się z nią spotykać i stwierdziła…że jej powołaniem jest samotność, nic już w jej życiu się nie zmieni i widocznie zawsze już będzie nieszczęśliwa. Czy musiało tak być?

Dlatego moja Droga i mój Drogi: jeśli wydaje Wam się, że musicie pozostać całe życie przy rodzicach pomyślcie co Wy zrobilibyście w takiej sytuacji. Bo ona może stać się też Waszym udziałem. Czy naprawdę pragniecie być całe życie sami? A Wami nawet Wasze dzieci się wtedy nie zajmą bo...nie będziecie ich mieli. Ani zatem dzieci nie powinny czuć „takiego obowiązku” ani też rodzicom nie wolno tego od dzieci wymagać. A jeśli tak się dzieje to znaczy, że po którejś stronie jest duży problem. Waszym obowiązkiem jest zrealizować swoje powołanie. Jeśli czujesz się powołana do małżeństwa to znaczy, że masz wyjść za mąż i mieć rodzinę. Opiekować się rodzicami, ale nie być ich wiecznym dzieckiem. Tego Ci robić nie wolno, bo zmarnujesz życie. A co robić w sytuacji gdy rodzice na to nalegają? Delikatnie tłumaczyć i pokazywać jaka jesteś szczęśliwa z kimś. A jak nie akceptują - robić swoje. I nie bać się, że rodziców zasmucisz, zdenerwujesz. Może tak będzie, ale to nie będzie Twoja wina. Powtórzymy jeszcze raz: należy rodzicom pomagać, należy ich odwiedzać i za nimi tęsknić, należy nawet na starość wziąć ich do swojego domu. Ale nie wolno koniecznością pomocy rodzicom tłumaczyć sobie „powołania do samotności”. Bo ani rodzicom nie dogodzicie ani Wy nie będziecie szczęśliwi.

Jeszcze innym argumentem jaki zdarza nam się słyszeć to taki, że „nikt mnie nie pokocha” lub „nie nadaję się do związku”. Jeśli tak twierdzisz to zapytamy przewrotnie: skąd wiesz? Skąd wiesz, że jak do tej pory nikt Cię nie pokochał to już nigdy się to nie zdarzy? Nie wiesz co Cię spotka za tydzień, pół roku, rok. Nie wiesz i nie możesz wiedzieć więc się nie zarzekaj. Dlaczego ktoś miałby Cię pokochać? A dlaczego nie? Zrób listę za i przeciw, tylko bądź obiektywny. Wpisz na nią konkretne argumenty dlaczego nie i dlaczego tak. I co? Taki najgorszy nie jesteś, prawda? Jasne, nie jesteś najpiękniejsza i nie jesteś najmądrzejszy, ale jest takie ludowe przysłowie: „Każda potwora znajdzie swego amatora”. Nawet Shrek znalazł żonę. A Ty przecież trochę od Shreka jesteś przystojniejszy, prawda? No właśnie. A zatem nie wiesz czy ktoś nie szuka właśnie kogoś takiego jak Ty. Ja też myślałam, że takiej jak ja nie szuka i mój mąż też tak myślał. A teraz jesteśmy małżeństwem.

Jeśli nie byłeś w związku, to nie wiesz czy się nadajesz czy nie. Bardzo rzadko się zdarza, że ktoś nie dojrzał do bycia w związku, ale to raczej kwestia osobowości jako takiej a nie "nieumiejętności". Nie możesz powiedzieć, że nie lubisz szpinaku jeśli nigdy go nie jadłeś. Jeśli zatem nie kochałeś to jak możesz twierdzić, że się do tego nie nadajesz?

I wiecie co kochani? Ile razy dostajemy takie listy z twierdzeniem, że ktoś chce żyć bez miłości, że ktoś się nie nadaje itp. to jednego możemy być pewni: że to pisze ktoś kto myśli dokładnie na odwrót. Ktoś, kto bardzo chce kochać i być kochanym. Jak ktoś pisze, że chce nauczyć się żyć bez miłości to mamy 100 % gwarancji, że miłości właśnie najbardziej w życiu pragnie. A wiecie skąd to wiemy? Z autopsji. Kiedy człowiek czegoś w życiu bardzo pragnie a tego nie otrzymuje, kiedy bardzo się stara i robi wszystko by to osiągnąć a mimo wszystko to „coś” od niego nie zależy to przychodzi taki moment, że ma już dosyć. Taka chwila, kiedy nie ma już siły wołać, błagać, szukać. Kiedy jest już tak psychicznie zmęczony, że chce już tylko przestać pragnąć. Myślę, że być może w takim stanie był Jezus w Ogrójcu kiedy wołał: „Ojcze, oddal ode mnie ten kielich.”. Nic nie pomagało na oporność ludu: ani nauczanie ani cuda, nic. Wiedział, że ostatecznym środkiem jest Jego Męka i Śmierć. I już nie mogąc udźwignąć tego ciężaru modlił się o ulgę. I dlatego takie listy są wołaniem o miłość. Bo wydaje nam się, że stosując technikę: "kwaśne winogrona", czyli wmawiając sobie, że to co jest obiektywnie dobre to dla mnie będzie niedobre odczuwamy ulgę. Nie jest tak, prawda? Albo jest na chwilę a w najmniej spodziewanym momencie zmora wychodzi i dusi za gardło. Dlatego nie wypierajmy się miłości. Nie wypierajmy się jej pragnienia. Bo to tak jakbyśmy chcieli zrezygnować z jakiegoś wymiaru swojego człowieczeństwa. Nie da się. I nie potrzeba.

Doszliśmy zatem do wniosku, że życie w pojedynkę może być wyborem (ktoś decyduje się poświęcić pracy charytatywnej, nauce itp.) lub stanem, w którym znaleźliśmy się wbrew woli. No właśnie i co wtedy? Jeśli czujemy powołanie do małżeństwa powinniśmy szukać nadal. No, ale są ludzi którzy chcą założyć rodzinę, szukają i nie znajdują, znamy przecież takie osoby z naszego środowiska. Co z nimi? Najpierw należy się zastanowić czy mają one realne wymagania co do drugiej osoby, bo czasem różnie z tym bywa. Jeśli tak to czy nie boją się pokochać, czy nieświadomie nie odrzucają innych poprzez swoje zachowanie np. głębokie poranienia, z którymi sobie nie poradzili czy jakieś cechy, które utrudniają wspólne życie (np. jakąś niezaradność życiowa, niezdecydowanie itp.). Jeśli nie – módlmy się i szukajmy dalej. My zawsze zachęcamy, by nie pozostawać biernymi. Powiedzenie: ”Siedź w kącie, znajdą Cię” może było dobre w początkach naszego wieku gdzie się wszyscy na wsi znali i chłopak wiedział w którym domu jakiej dziewczyny się spodziewać ale nie bardzo ma zastosowanie w dzisiejszym zwariowanym świecie. Dlatego my zachęcamy, nie tylko chłopaków ale i dziewczyny, by zawierzając Bogu kwestię małżonka sami także byli aktywni. By „dali Bogu szansę”. By nie izolowali się od ludzi, by nie unikali spotkań towarzyskich. Aby nie odmawiali np. pójścia na wesele jako osoba towarzysząca. A może właśnie na tym weselu okaże się, że ten kolega z osiedla to całkiem fajny, dobrze wychowany chłopak? A może na jakichś imieninach okaże się, że brat koleżanki jest całkiem interesującym mężczyzną, który ma swoją pasję? A może ta szara myszka, na którą nie zwracałeś uwagi to wspaniała dziewczyna, która wiele robi dla innych i piecze pyszne ciasta przy okazji?

Nie wstydźmy się poznawać kogoś przez biuro matrymonialne, szczególnie katolickie. Najbardziej „sztandarowym” przykładem małżonków z takiego biura są oczywiście rodzice obecnego papieża ale też wiele bardzo zgodnych, dobrych małżeństw, które nie wiadomo dlaczego wstydzą się przyznać, że w ten sposób się poznali. A przecież tam się jasno określa swoje oczekiwania i preferencje i przychodzą tam poważni ludzie – właśnie w tym celu, więc jaki tu powód do wstydu? Jak to jest, że współczesny świat nie wstydzi się grzechu, wręcz chlubi się z powodu jawnego łamania przykazań a „biuro matrymonialne” budzi zażenowanie. Przyznacie, że to dziwne, prawda? Ostatnio bardzo wiele osób poznaje się też przez internet. Na stronie wwww.adonai.pl za pośrednictwem działu „Źródełko” poznało się około 20 małżeństw. Jest też wiele innych, wartościowych, chrześcijańskich portali gdzie szanse trafienia na „swego” człowieka - w sensie wartości i poglądów są ogromne! Oczywiście, internet jest większym ryzykiem niż biuro i dlatego zachęcamy do korzystania ze stron sprawdzonych i takich, o których wiadomo, że mają coś wspólnego z wiarą. Nie bójmy się: nic nie tracimy a możemy zyskać wiele.

A może jakaś wspólnota? Wcale nie jest tak, że to dobre tylko dla studentów czy licealistów. Są też wspólnoty tworzone przez młodzież pracującą, duszpasterstwa postakademickie. Może warto? My sami poznaliśmy się w maleńkiej wspólnocie, gdzie na 10 osób utworzyły się ...cztery małżeństwa! To niezwykłe a dla nas dowód na to, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych a „Duch wieje kędy chce…”. A nawet jak małżonka we wspólnocie nie poznamy to wzbogacimy życie duchowe. A może któraś z koleżanek ze wspólnoty ma brata, którego poznamy odwiedzając ją w domu? Nigdy nic nie wiadomo.

Kochani - i jeszcze jedno. Dawajmy sobie nawzajem szanse. Nie można stwierdzić, że „to nie ten człowiek” po pierwszym spotkaniu (pomijamy przypadki ewidentnego chamstwa, cwaniactwa i sytuacje gdzie ktoś jest wulgarny albo otwarcie manifestuje swoje nienajciekawsze poglądy). Spotkajmy się minimum 2-3 razy. Rozmawiajmy ze sobą. Trzeba się bowiem poznać, by podjąć decyzję i nie jest tak, że od pierwszego razu „się wie”. No, ale o tym pisaliśmy już wcześniej.

A jeśli już wyeliminujemy wszystkie powody braku małżonka, wypróbujemy wszystkie sposoby i nie znajdujemy odpowiedzi na swoją samotność to pozostaje tylko się modlić by Bóg to zmienił.

W jednym z psalmów czytamy: "Bóg spełni pragnienia twego serca". W pierwszym odruchu chciałoby się odczytać te słowa dokładnie tak jak one brzmią. Że Bóg spełni nasze pragnienia założenia rodziny, że da nam poznać tą właściwą osobę. To normalne odczucia, bo to są właśnie pragnienia naszego serca. Jednakże wiemy, że mimo wszystko nie zawsze tak będzie. Jak wtedy odczytywać słowa psalmu? Czy pragnienie serca człowieka może być sprzeczne z pragnieniem Boga np. odnośnie założenia rodziny? A jeżeli tak to chyba jest to jakiś niesamowity dramat, na który Bóg nas skazuje. Czy naprawdę zaspokojenie pragnienia naszego serca w miłości może być nierealne?

Nie. Nie, bo gdyby tak było Bóg nie byłby Ojcem miłosiernym. Bóg natomiast - jak już wielokrotnie mówiliśmy wcześniej - nie jest złośliwy. On nie bawi się naszymi uczuciami i nie skazuje nas na bezsensowne cierpienie – choć pewnie w chwilach rozpaczy każdemu z nas zdarzało się tak myśleć. Ale tak nie jest, bo gdyby tak było całe dzieło stworzenia byłoby bez sensu. Może być naturalnie tak, że Bóg, chcąc dla nas zawsze dobra inaczej postrzega to dobro niż my w danej chwili. A zatem obietnicę zaspokojenia pragnienia naszego serca należy rozumieć szerzej. Należy ją rozumieć jako zaspokojenie pragnienia serca w ogóle, nie tylko w tej chwili. Bo na każdym etapie życia mamy jakieś pragnienia i wyrywkowe przeczytanie jakiegoś fragmentu Pisma św. daje nam natychmiastową obietnicę ich spełnienia. Natomiast w tym przypadku chodzi o największe pragnienie serca człowieka, czyli pragnienie Boga. Bóg dając nam zbawienie daje nam obietnicę zaspokojenia właśnie tego największego głodu człowieka - znalezienia się w obecności Boga na wieczność, zbawienia i "przygarnięcia" przez Boga. Bo to jedno, jedyne pragnienie ludzkiego serca jest najbardziej ponadczasowe i niezmienne pośród wszystkich etapów życia i okoliczności, bo do tego przecież sprowadza się cel naszego życia. I dlatego należy modlić się, żeby Bóg zaspokoił to konkretne pragnienie naszego serca i przemienił tą tęsknotę za drugim człowiekiem w tęsknotę za Bogiem i działanie dla innych. Ale takie, by nie był to środek zastępczy, wypełniacz czasu, coś na zapomnienie czy metoda klina tylko autentyczne zaspokojenie serca przynoszące ukojenie i szczęście. Dopiero wtedy nie będzie dramatu gdy Bóg to uczyni, gdy będziemy tego zaspokojenia pragnąć i godzić się na to.

Nie wypierajmy się zatem pragnienia miłości: prośmy o nią Boga a On da nam ukojenie. I wtedy nawet „samotność” nie będzie dramatem.

Kasia i Tomek

Redakcja portalu
Pomoc Duchowa
www.adonai.pl
Waszym zdaniem
2021-10-28 22:53 Karolina napisał:
Czy znacie może jakis sposób by nie mysleć ciągle o byłej ukochanej ?
Nowenna do Matki Bożej rozwiązującej węzły- bardzo skuteczna.
2020-05-17 22:10 Rafał napisał:
Miałam dzisiaj poważną rozmowę ze swym przyjacielem. Niestety, żona się z nim rozwiodła, niecałe dwa lata po ślubie. On deklaruje, że jeśli kogoś kiedyś pozna, to będzie z ta kobietą żył, nawet bez ślubu, albo wezmą ślub cywilny, bo nie zamierza być sam, nieszczęśliwy, tylko dlatego, że Kościół nie uznaje rozwodów. Twierdzi, że tak radzi mu wielu znajomych, też katolików. Ja zaś namawiam go do wytrwania przysiędze małżeńskiej, która przecież obowiązuje całe życie, zwłaszcza sakramentalnej.... A może to ja jestem dziwna, zacofana, naiwna, wierząc, że ludzie mogą tak się poświęcić dla Boga? Może moje plany życia raczej w samotności, niż w związku z kimś, przez kogo nie mogłabym przyjmować Komunii Świętej, jest nienormalne??? Choć wierzę, ze tylko wtedy będę żyć w zgodzie z Bogiem, Kościołem i własnym sumieniem. Może ktoś mądry mi coś poradzi?
Najzabawniejsze w tym wszystkim są rady innych katolików (to trzeba podkreślić), aby mieć daleko gdzieś nauki kościoła a jak kościół ma problem to niech się sam zmieni, bo my prawo do szczęścia. Ludzie już naprawdę mają problem z samodzielnym myśleniem i potrafią powtarzać tylko tę samą papkę. Nie odważyłabym się wziąć na siebie odpowiedzialność za radę udzieloną znajomemu, żeby ten olał wszystko i żył w grzechu. Chociaż muszę przyznać, że życie w oficjalnym związku cywilnym (w kolejnym po rozwodzie) jest bardziej uczciwym podejściem (nie będącym zgorszeniem dla innych) niż życie na tzw. kocią łapę (często w ukryciu) i latanie po sakramenty. Ja doradziłabym przede wszystkim modlitwę. To lepsze niż zakładanie, że zrobię tak a nie inaczej. Znajomy jest rozżalony, bo sprawa jest świeża. Czuje się zdradzony, oszukany, bo pewnie on rozwodu nie chciał...Winna jest Ona, bo odeszła, winny jest Bóg, bo na to pozwolił, ale na pewno nie jest winny Ja. I będzie mu na pewno trudno, temu znajomemu, być samemu, nawet przez jakiś czas. Poza chęcią pokazania byłej żonie, że "jakoś sobie bez niej radzi u boku nowej przyjaciółki", będzie odczuwał zwyczajną ludzką samotność, brak fizycznego kontaktu. Samotność zdwojona - bo się już było w związku. Może mi się tylko tak wydaje, ale myślę, że samotność dużo gorzej znoszą ludziska po rozpadzie związku niż ci, którzy z tą samotnością są od zawsze. Oni ciepią, ale potrafią już z nią żyć i przede wszystkim wszystko się wokół niej nie kręci. Ja wiem jedno - bez faceta jestem w stanie dalej żyć, bez sakramentów już nie bardzo. Więc, co osoba to inne potrzeby i inne podejście. W życiu nie ma złotych środków, za to wybory...owszem:) Pozdrawiam serdecznie;)
Też myślę, że bez Pana Boga ani do proga. I uważam, że po rozstaniu gorzej przechodzi się samotność niż przed poznaniem drugiego człowieka. Ale Pan Bóg w swoim czasie daje spokój i zmienia myślenie.
2020-05-17 21:32 Rafał napisał:
Czy znacie może jakis sposób by nie mysleć ciągle o byłej ukochanej ?
Jakieś nowe zajęcie (polecam czytanie - ech, zawsze muszę to zareklamować :D). Zupełnie serio, to chyba najwięcej pomóc może upływający czas. Niby utarty banał, ale naprawdę coś w tym jest. W tym, że czas leczy rany. Poleciłabym też spędzać więcej czasu z przyjaciółmi, ale znając współczesny obraz takiej relacji chyba się nie odważę... Za duża odpowiedzialność.
Też myślę i wiem po sobie, że Pan Bóg w swoim czasie da pokój serca i zmieni nasze myślenie :)
2020-05-17 21:23 Rafał napisał:
Myślę, że samotność może też być darem - salą czy pokojem, w którym możemy porozmawiać z Panem Bogiem i spotkać prawdziwego siebie (bez tego blichtru, wrzawy). :) Dlatego nie wolno: nasilać, wmawiajcie, że każdy musi być z kimś - to bardzo męczy. Źródło: [1] moja samotność, [2] Niecodzienny Vlog o. Adama Szustaka: https://www.youtube.com/watch?v=xmx-Fvn7N1o [3] https://m.nacjonalista.pl/2019/09/08/eremita-ove-samotnosc-nie-jest-zla/
2017-04-30 11:40 Anna napisał:
Tak naprawdę nikt nie jest powołany do samotności. Ale nie każdy może wejść w relację męsko damską. Stoją za tym różne przeszkody. Np. w mojej sytuacji niepełnosprawność. Trochę mnie boli, że pełnosprawni najpierw długo czekają z założeniem rodziny, a później boleją że nikt ich nie chce. Wiadomo, gdy jesteśmy młodzi, łatwiej się dostosujemy się do nowej sytuacji, szybciej przyzwyczajamy się do niej, jesteśmy odważniejsi. Samotność nie jest nigdy dobra, jednak jeśli zbyt długo zwlekamy i później narzekamy na brak męża/żony, to po prostu konsekwencja naszego wyboru... Nie wiem, czy dane mi będzie kogoś poznać i pokochać, ale nie chcę, aby to było związane z lękiem przed samotnością...
2015-07-04 17:15 Wiola napisał:
UWAGA UWAGA !!! Wszystkich tych, którzy utracili nadzieję na odnalezienie swojej drugiej połówki zachęcam do wysłuchania konferencji o. A. Szustaka pt. Nie szukaj męża, nie szukaj żony: https://www.youtube.com/watch?v=aB0s4lHSRB0 Gorąco polecam ;-)
2015-07-01 10:17 Renata napisał:
Ktoś jest z Diecezji Legnickiej?? I rusza na Pieszą Pielgrzymkę do Częstochowy???? :)
2015-06-22 20:05 Małgorzata napisał:
Dobrze, ze piszecie o tym, ze wiele osób wcale nie chce żyć w pojedynkę, że są sami,bo taka była konieczność w danej chwili. Ktoś, kto jest w związku, nie ma pojęcia, jak boli samotność.Na początku było wspaniale,wreszcie poczułam się bezpiecznie,nie trwożyło się moje serce na odgłos klucza w zamku,odpoczywałam i nabierałam sił i chęci do życia.Tak jest od czterech lat.Ale jestem teraz w takim miejscu,gdzie to,że nie mam męża okropnie boli,tęsknię za tym uczuciem,które wylewa miód na serce. Nie wiem co Bóg dla mnie wymyślił,na pewno same dobre rzeczy,ale czy jedną z nich jest ukochany mężczyzna przy mym boku? Trwam przy Jezusie miłości mojej,ale pragnę też spotkać tę ziemską miłość.
2015-03-27 14:17 Tomasz napisał:
Czy osoba niepelnosprawna ruchowo chodzaca tak jak ty jest skazana na samotnosc.. Dlatego ze ma powaznie uszkodzony kregoslup.. Nie ma prawa do Milosci...dlaczego..? Ciagle to slysze... Owszem mam te 47 lat w metryce...ale mowie wam Nie wygladam zewnetrznie na tyle.. Chcialbym poznac dziewczyne mlodsza odemnie. Aniola co przyniesie Milosc... Gdyz Milosc swoje sciezki ma... Szczesc Boze wam...kawaler.
2014-05-18 12:38 Agata napisał:
Kwestie samotności czy też nie, super tłumaczy w swoim wykładzie Adam Szustak na You Tube pt. Młodość mija ja niczyja cz.1. oraz cz. 2. Oczywiście wykład nie tylko dla kobiet, (bo może zmylić tytuł). Warto poświecić parę min., na wysłuchanie, by mieć większe rozeznanie, co do swojego stanu, w jakim obecnie jesteś.
2013-03-21 09:06 Aneta napisał:
Czy znacie może jakis sposób by nie mysleć ciągle o byłej ukochanej ?
Jakieś nowe zajęcie (polecam czytanie - ech, zawsze muszę to zareklamować :D). Zupełnie serio, to chyba najwięcej pomóc może upływający czas. Niby utarty banał, ale naprawdę coś w tym jest. W tym, że czas leczy rany. Poleciłabym też spędzać więcej czasu z przyjaciółmi, ale znając współczesny obraz takiej relacji chyba się nie odważę... Za duża odpowiedzialność.
2013-03-18 18:38 Paweł napisał:
Kazdy kto zakosztuje prawdziwej miłi=ości nigdy nei będzie chciał byc samotny. Zawsze będzei dążył do tego by byc z kims kogo będzie mógł kochać całym sercem
2013-03-18 18:32 Paweł napisał:
Czy znacie może jakis sposób by nie mysleć ciągle o byłej ukochanej ?
2013-03-08 11:40 Aneta napisał:
Miałam dzisiaj poważną rozmowę ze swym przyjacielem. Niestety, żona się z nim rozwiodła, niecałe dwa lata po ślubie. On deklaruje, że jeśli kogoś kiedyś pozna, to będzie z ta kobietą żył, nawet bez ślubu, albo wezmą ślub cywilny, bo nie zamierza być sam, nieszczęśliwy, tylko dlatego, że Kościół nie uznaje rozwodów. Twierdzi, że tak radzi mu wielu znajomych, też katolików. Ja zaś namawiam go do wytrwania przysiędze małżeńskiej, która przecież obowiązuje całe życie, zwłaszcza sakramentalnej.... A może to ja jestem dziwna, zacofana, naiwna, wierząc, że ludzie mogą tak się poświęcić dla Boga? Może moje plany życia raczej w samotności, niż w związku z kimś, przez kogo nie mogłabym przyjmować Komunii Świętej, jest nienormalne??? Choć wierzę, ze tylko wtedy będę żyć w zgodzie z Bogiem, Kościołem i własnym sumieniem. Może ktoś mądry mi coś poradzi?
Najzabawniejsze w tym wszystkim są rady innych katolików (to trzeba podkreślić), aby mieć daleko gdzieś nauki kościoła a jak kościół ma problem to niech się sam zmieni, bo my prawo do szczęścia. Ludzie już naprawdę mają problem z samodzielnym myśleniem i potrafią powtarzać tylko tę samą papkę. Nie odważyłabym się wziąć na siebie odpowiedzialność za radę udzieloną znajomemu, żeby ten olał wszystko i żył w grzechu. Chociaż muszę przyznać, że życie w oficjalnym związku cywilnym (w kolejnym po rozwodzie) jest bardziej uczciwym podejściem (nie będącym zgorszeniem dla innych) niż życie na tzw. kocią łapę (często w ukryciu) i latanie po sakramenty. Ja doradziłabym przede wszystkim modlitwę. To lepsze niż zakładanie, że zrobię tak a nie inaczej. Znajomy jest rozżalony, bo sprawa jest świeża. Czuje się zdradzony, oszukany, bo pewnie on rozwodu nie chciał...Winna jest Ona, bo odeszła, winny jest Bóg, bo na to pozwolił, ale na pewno nie jest winny Ja. I będzie mu na pewno trudno, temu znajomemu, być samemu, nawet przez jakiś czas. Poza chęcią pokazania byłej żonie, że "jakoś sobie bez niej radzi u boku nowej przyjaciółki", będzie odczuwał zwyczajną ludzką samotność, brak fizycznego kontaktu. Samotność zdwojona - bo się już było w związku. Może mi się tylko tak wydaje, ale myślę, że samotność dużo gorzej znoszą ludziska po rozpadzie związku niż ci, którzy z tą samotnością są od zawsze. Oni ciepią, ale potrafią już z nią żyć i przede wszystkim wszystko się wokół niej nie kręci. Ja wiem jedno - bez faceta jestem w stanie dalej żyć, bez sakramentów już nie bardzo. Więc, co osoba to inne potrzeby i inne podejście. W życiu nie ma złotych środków, za to wybory...owszem:) Pozdrawiam serdecznie;)
2013-03-05 22:51 Ewa napisał:
Miałam dzisiaj poważną rozmowę ze swym przyjacielem. Niestety, żona się z nim rozwiodła, niecałe dwa lata po ślubie. On deklaruje, że jeśli kogoś kiedyś pozna, to będzie z ta kobietą żył, nawet bez ślubu, albo wezmą ślub cywilny, bo nie zamierza być sam, nieszczęśliwy, tylko dlatego, że Kościół nie uznaje rozwodów. Twierdzi, że tak radzi mu wielu znajomych, też katolików. Ja zaś namawiam go do wytrwania przysiędze małżeńskiej, która przecież obowiązuje całe życie, zwłaszcza sakramentalnej.... A może to ja jestem dziwna, zacofana, naiwna, wierząc, że ludzie mogą tak się poświęcić dla Boga? Może moje plany życia raczej w samotności, niż w związku z kimś, przez kogo nie mogłabym przyjmować Komunii Świętej, jest nienormalne??? Choć wierzę, ze tylko wtedy będę żyć w zgodzie z Bogiem, Kościołem i własnym sumieniem. Może ktoś mądry mi coś poradzi?
«   | 1 | 2 |